,,Wykryto u pani raka.” ,,Dobrze, więc co teraz robimy?”. Kampania Stowarzyszenia Sanitas: Dla niej. Możemy więcej (FILM)
SANOK / PODKARPACIE. Miała wspaniałego narzeczonego, mnóstwo planów na wspólne życie, na macierzyństwo. Podczas badań profilaktycznych u ginekologa wykryto u niej nieprawidłowości w jajniku – okazało się, że to nowotwór. Dzięki szybkiej reakcji lekarzy i wsparciu najbliższych, pokonała chorobę.
Dziś działa w Stowarzyszeniu na Rzecz Walki z Chorobami Nowotworowymi Sanitas, które jest jednym z partnerów kampanii edukacyjnej „Dla niej. Możemy więcej” .
Kampania skierowana jest w pierwszej kolejności do kobiet z nowotworami sfery intymnej i ich bliskich. Wskazuje drogę do radzenia sobie z emocjami związanymi z nowotworem i proponuje sposoby mądrego współtowarzyszenia żonie, mamie czy przyjaciółce w chorobie i w okresie rekonwalescencji.
– Diagnoza choroby nowotworowej jest jednym z najtrudniejszych wydarzeń życiowych. Kiedy dowiesz się, że masz raka – pierwszą reakcją jest niepokój o przetrwanie. W przypadku nowotworów strefy intymnej mamy do czynienia ze szczególnie wrażliwą psychologicznie sferą – dotykają one bowiem wielu problemów tak ważnych dla prawidłowego funkcjonowania kobiety i dla jej pełnej realizacji: seksualności, kobiecości czy macierzyństwa – zauważa ekspert kampanii Elżbieta Pożarowska psycholog i psychoterapeuta z Poradni Psychoonkologicznej Centrum Onkologii-Instytut im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie.
Kampania „Dla niej. Możemy więcej” pomaga zrozumieć, że z nowotworami ginekologicznymi można wygrać i można z nimi żyć, ale trzeba o nich rozmawiać. Kampania jest więc skierowana również do wszystkich osób, które pragną prowadzić świadome życie i dbać o zdrowie – swoje lub najbliższej kobiety. Przypominamy, że chore, które mają wsparcie bliskich i pozytywnie spoglądają w przyszłość, zdecydowanie lepiej rokują. Dlatego powstała kampania, w której podkreślamy, że „dla niej możemy więcej”, że warto.
Na nowotwór jajnika chorują najczęściej kobiety po 45. roku życia. Anna miała zaledwie 24 lata. Podczas rutynowej kontroli u ginekologa okazało się, że ma niewielkie zmiany w jajniku, wymagające zabiegu i musi zrobić dodatkowe badania krwi. Podczas operacji wycięcia guzka lekarze zadecydowali o usunięciu całego jajnika. Wyniki histopatologiczne, które Anna traktowała jako zwykłą formalność, wykazały, że choruje na nowotwór.
– Mój lekarz podszedł do mnie razem z ordynatorem i wtedy usłyszałam: „Pani Aniu, mamy złą wiadomość. Wykryto u pani raka jajnika.” Zamarłam. Widziałam, że czekają na moją reakcję, na płacz, panikę, osłabnięcie. Po 20 sekundach usłyszałam swoje słowa: „Dobrze, więc co teraz robimy?” Tak właśnie powiedziałam. Bo wiedziałam, że damy radę, że wszystko musi być dobrze. Nie ukrywali zaskoczenia moją reakcją. Od tej chwili byliśmy w kontakcie – wspomina dziś Anna.
Wtedy nie zadawała sobie w pełni sprawy z tego, w jakim stadium była jej choroba. Kilka dni później jechała już do kliniki oddalonej o 600 km od jej rodzinnego miasta. Dopiero na miejscu dowiedziała się jaki jest faktyczny stan – że to nowotwór złośliwy i konieczna jest natychmiast chemioterapia.
Byłam na siebie zła, że walczę z rakiem, a włosami się przejmuję
– Najtrudniejsza wcale nie była dla mnie świadomość, że będę musiała poddać się chemioterapii, bo wiedziałam, że ma mnie uratować. Najgorsze było: zadzwonić do mamy i powiedzieć prawdę. Chciałam jej oszczędzić nerwów, stresów, zmartwienia. Mówię, że chemioterapię podejmuję profilaktycznie, by mieć 100% pewności, że jestem zdrowa. Ale nie udało się. Mama doskonale wiedziała, z czym się wiąże słowo „rak” – opowiada Anna.
Chemioterapia niesie ze sobą szereg skutków ubocznych, jak wymioty czy osłabienie organizmu. Najwięcej emocji wywołuje wypadanie włosów. Przed chorobą Anna nosiła długie włosy, ale po pierwszej chemii ścięła je na zupełnie krótkie. W końcu nadszedł dzień, kiedy zaczęły wypadać garściami.
– Wydawało mi się, że jestem na to przygotowana. Nie bałam się tego. Myślałam, że nie będzie to dla mnie traumatyczne, przecież odrosną. Okazało się, że nie na wszystko można się przygotować, nie można przewidzieć własnych emocji. Płakałam. Byłam na siebie zła, że walczę z rakiem, a włosami się przejmuję – mówi.
Inny świat
Między kolejnymi chemiami, kiedy chodziła ulicami rodzinnego miasta, świat wydawał się inny. Te same ulice, ci sami znajomi, rodzina, a ona czuła, jakby była gdzieś poza tym. Kiedy opowiadała o swoich uczuciach, wiedziała, że inni nie są w stanie w pełni jej zrozumieć. Bardzo chciała porozmawiać z osobą będącą w podobnej sytuacji, ale nie udało jej się z nikim takim skontaktować. Czuła się wyobcowana, z każdym dniem spadało jej poczucie własnej wartości. Mimo tego, korzystała z każdej chwili lepszego samopoczucia, znajdując sposoby na odstresowanie. Dobrze czuła się na oddziale w klinice, wśród pielęgniarek i lekarzy.
– Wiem, jak trudno jest mówić o chorobie swoim najbliższym, a najgorsze jest to, że oni i tak do końca nie są w stanie zrozumieć co przeżywasz. A czujesz się coraz mniej atrakcyjna, za to coraz bardziej wykluczona z „normalnego” życia. Dlatego uważam, że chorym na nowotwory ginekologiczne kobietom, ale także ich rodzinom potrzebna jest wiedza, o tym, co może przeżywać ta druga strona, a przede wszystkim – jak radzić sobie ze stresem i obawami. Cieszę się, że powstały poradniki „Dla niej”, „Dla niego” i „Dla nich”. Dużo miejsca poświęcono w nich wsparciu partnera i najbliższych osób. To rzeczywiście bardzo istotne. Moja historia to doskonały dowód na to, jak ważne jest mieć w kimś oparcie – dodaje Anna.
Po prostu był
Choć Anna była gotowa przesunąć wyznaczoną jeszcze przed chorobą datę ślubu, jej narzeczony nie zgodził się na to. Pomiędzy kolejnymi sesjami chemioterapii wspólnie zajmowali się organizacją uroczystości. Jednak gdy dowiedziała się, że jej stan wymaga radykalnej operacji, która uniemożliwi jej zajście w ciążę, załamała się.
– Nawet będąc już w klinice, próbowałam rozmawiać na temat możliwości uniknięcia operacji. Dopiero wtedy lekarze w zdecydowany sposób uświadomili mi jaki jest stan mojej choroby mówiąc, że rozczulam się operacją, myślę o dziecku, a tak naprawdę przecież walczę o życie. Otworzyły mi się oczy. Dotarło do mnie, że marzę o przyszłości, do której może nie dojść, ponieważ zabraknie czasu. Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do tamtego dnia – opowiada. Po powrocie do domu po kolejnej chemii Anna zamknęła się w sobie. Samotnie udała się do zaprzyjaźnionego pensjonatu, by opanować emocje, przemyśleć wszystko. Od tego momentu zmieniła się. – Pogodziłam się nawet z myślą o śmierci. Co dziwne wcale się tego nie bałam. Nigdy też nie zadawałam pytania „dlaczego ja?” – opowiada.
Pogarszający się stan zdrowia i złe samopoczucie psychiczne pchnęły ją do decyzji o odwołaniu ślubu.
– Kochałam go najbardziej na świecie, ale nie mogłam pozbawić go możliwości posiadania biologicznych dzieci – wyznaje. Kiedy Anna oznajmiła swoją decyzję partnerowi, był smutny, w szoku. Oznajmił jej, że ze wszystkiego zdawał sobie doskonale sprawę, wiedział jeszcze wcześniej od niej, że będzie musiała się poddać operacji oraz z czym to się wiąże. Był zdecydowany na adopcję. Po długich rozmowach postanowili nie odwoływać planów. Wsparcie narzeczonego okazało się kluczowe dla Anny i jej powrotu do zdrowia.
Ach, co to był za ślub!
– Odtąd moje życie miało dwie drogi. Jedną była walka z chorobą, tragedia, cierpienie i wielka niewiadoma, a drugim ślub, radość i szczęście. Zbliżała się ostatnia chemia i dzień ślubu. Moja kosmetyczka miała nie lada pole do popisu. Byłam bez rzęs, brwi, blada jak ściana. Fryzjerka też się spisała, układając plastikowe, krótkie włosy przyczepione do mojej głowy. Osoby, które nie wiedziały o chorobie wcześniej, niczego nie podejrzewały. Impreza była fantastyczna. Adrenalina zrobiła swoje, bawiliśmy się do rana – wspomina Anna.
Zaraz dodaje jednak, że jej pogarszający się stan zmusił parę do powrotu z podróży poślubnej i przyspieszył przeprowadzenie operacji, po której Anna długo do siebie dochodziła fizycznie i psychicznie. – Miałam wahania nastroju. Każdy widok małego dzieciątka w telewizji czy wózka na ulicy, powodował smutek, załamanie, poczucie braku własnej wartości. Prawie dwa lata zajęło mi pogodzenie się z brakiem możliwości posiadania biologicznych dzieci – wyznaje Anna.
Czas leczy rany
Z upływem czasu zaczęła aktywnie korzystać z każdego dnia, wróciła do pracy. Stała się radośniejsza. Uwielbia spędzać czas w gronie znajomych, robić rzeczy szalone, o których wcześniej nie myślała. Korzysta z życia i cieszy się z każdej chwili.
– Zaczęliśmy na poważnie myśleć o adopcji. Pewnego dnia, po upływie półtora roku od kwalifikacji adopcyjnej, zadzwonił telefon. Nim się obejrzeliśmy, byliśmy już w domu we troje, my i nasz cudowny synek. Dnia, w którym po raz pierwszy go zobaczyliśmy, nie zapomnę nigdy. Po chorobie moje życie zmieniło się na lepsze. Cierpienie było „chwilą” a to, co dostałam w zamian, jest dla mnie bezcenne. Jestem szczęśliwa – oświadcza radośnie.
Dziś Anna aktywnie promuje wśród kobiet profilaktykę przeciwnowotworową, organizuje aktywności wspierające kobiety zmagające się z chorobą. Wciąż pamięta o tym, jak się niegdyś czuła. Wierzy, że mówienie o nowotworze jajnika może ratować kobietom życie, o czym przekonuje w spocie kampanii „Dla niej. Możemy więcej”.
materiał nadesłany
Foto: prywatne zbiory Anny Nowakowskiej
lub zaloguj się aby dodać komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz