REKLAMA

CZAS NA REPORTAŻ: „Zrobimy cyganom husarię…”

RZESZÓW / PODKARPACIE. Poczuliśmy Niepodległość na własnej skórze – mówią redakcji naszego portalu dwaj młodzi rzeszowianie, którzy wybrali się na mecz polskiej kadry do Bukaresztu. Czy ich wyjazd na pewno okazał się patriotycznym spełnieniem marzeń? Zapraszamy na reportaż obrazujący polską rzeczywistość w stolicy Rumunii.

adas

foto: materiał nadesłany / autor reportażu na stadionie w Bukareszcie

Zrobimy cyganom husarię

Od zawsze marzyłem o meczu polskiej kadry na wyjeździe. To zdecydowanie coś więcej niż tylko wycieczka do obcego kraju. To przede wszystkim dopingowanie ukochanej drużyny, której kibicuję (nieświadomie) od  czasów eliminacji do Mistrzostw Europy w 96 roku. Jak grali nasi, to za nic w świecie rodzice nie mogli mnie uspać. Podobno.

Żeby tego było mało – mecz z Rumunią zaplanowano na 11 listopada. Data wyjątkowa, bo tego dnia biel i czerwień chce się wyrazić nie tylko ubiorem, flagą, czy chrupaniem rogala świętomarcińskiego. Chciałem przeżyć ten dzień nadzwyczajnie. Dziewięć stówek na przygotowanie samochodu, bilet, rezerwacja noclegu, zdrowaśka do św. Krzysztofa i czułe słowa skierowane do babci: „Będę na siebie uważał”. W środę późnym wieczorem wyruszyliśmy z kumplem w 1100-kilometrową trasę. Cel – Bukareszt.

Budowanie klimatu rozpoczęło się dużo wcześniej. Patriotyczny hip-hop z pen-drive’a plątał się gdzieś między biało-czerwonymi flagami porozwieszanymi wewnątrz naszego auta, a przewidywaniami co do składu Polaków na to spotkanie. Ponad dwie godziny drogi i byliśmy na Słowacji. Kolejne trzy obroty małej wskazówki doprowadziły nas na Węgry. Tutaj nie dało się nawet porządnie przysnąć za kierownicą. Dziura na dziurze, ale poczciwe zawieszenie naszego dostawczaka sprostało madziarskim kraterom w asfalcie.

Około 3 nad ranem Krzysiu Hołowczyc uwięziony w świecącym prostokącie poinformował, że zbliżamy się do granicy państwa. Jesteśmy w Rumuni! Zachowawczo – na dwójce, zbliżamy się do szlabanu. Otwiera się okienko, a wraz z nim idealnie ogolona facjata pierwszego Rumuna, jakiego widziałem w życiu. Hello – wykrzesał z siebie celnik. Poprosił o dowody osobiste. Obszedł nasz samochód jak piesek szukający tego idealnego miejsca na hydrancie. Następnie kazał otworzyć bagażnik. Prawdopodobnie na tym etapie sprawdzania samochodu by się skończyło, ale niestety – lubię czasami sprawdzić  swój angielski. – Bo wie pan, jedziemy z kolegą na mecz do Bukaresztu – zagadałem. Pan celnik zareagował tak, jakby na granicy nagle pojawiło się czterdziestu uzbrojonych po szyję członków ISIS. Do kolegi krzyknął, że ma nie wychodzić z auta. Mi kazał otworzyć obie walizki, zadając przy tym kilka pytań o race, ostre narzędzia i materiały wybuchowe. Oprócz kanapek, kilku ubrań, szalików z orzełkiem, butów i dezodorantu w kulce nie mieliśmy nic, co ewentualnie można byłoby podczas meczu wrzucić na boisko. Przejechaliśmy granicę.

Rumunia przywitała nas bardzo prowincjonalnie. Małe, odrapane chałupki, błąkające się co kilkaset metrów kundle i stacje benzynowe, na których oprócz 95-tki można było dostać ewentualnie kluczyk do WC. Po pierwszym tankowaniu za obcą walutę i paru kąskach buły zrobionej wieczór wcześniej przez moją siostrę, udaliśmy się w dalszą podróż. Zmiana co 2-3 godziny. Jeden prowadził, drugi drzemał. Pierwszy konkretny widok ukazał się nam około 9:00 rano. Mała miejscowość. Ruiny zamku, który niegdyś Rumuni starali się obronić przed najazdem Turków. Szału nie było, zwłaszcza za 10 rumuńskich lejów (około 10 zł), ale szarpnęliśmy się. Kilka fotek na górze i satysfakcja, że udało się zobaczyć coś więcej niż było w planie i przy okazji rozprostować nogi.

Chałupki, pieski, stacje benzynowe i morze niezagospodarowanych pól. Ten widok towarzyszył nam aż do Braszowa, w którym zrobiliśmy sobie następny przystanek. Parking i kolejna atrakcja turystyczna w postaci murów obronnych miasta. Bardzo sympatyczna miejscowość. Wąskie uliczki na wzór katalońskich zakamarków, ryneczek i wzgórze z niedziałającą tego dnia kolejką linową.

Około godziny 20:00 zbliżaliśmy się już do Bukaresztu. Z podniesionymi głowami, bo udało się wykiwać Hołowczyca, który twierdził, że na miejsce dotrzemy ponad godzinę później. Jak się okazało, miał rację. Sznury samochodów przypominały domino porozstawiane po całym pokoju. Niby trzy pasy, a kolejka jak po jajka 40 lat temu. To była też pierwsza okazja do tego, aby zapoznać się z kulturą tamtejszej jazdy. Dla Rumunów zmiana pasa bez patrzenia w lusterko, czy bezpardonowy wjazd na przejście dla pieszych jest jak poranne mycie zębów. Częściej używają klaksonu, niż sprzęgła. On daje im gwarancję przewagi nad każdym pojedynczym uczestnikiem ruchu.

Kiedy położyłem się na hotelowe łóżko, zrozumiałem jak czuł się Mojżesz, który dotarł do ziemi obiecanej. Ja na szczęście nie skonałem, chociaż po tylu godzinach jazdy nie miałem siły nawet na ustawienie porannego budzika.

PIĄTEK. Śniadanie. Serce kipiało radością, kiedy w hotelowej restauracji zobaczyłem dwóch facetów w koszulkach z orzełkiem. – Panowie na mecz? – Tak jest. Oj będzie dzisiaj dobrze na stadionie… – zapowiedzieli. Rozmowni nie byli. Kontakt jednak pozostał, ale jedynie ten wzrokowy. Zresztą… oni mieli kontakt chyba ze wszystkimi gośćmi tej restauracji. Bo jak można nie zwrócić uwagi na facetów dławiących się bekonem i krzyczących na całą salę „jakiej to oni ku*wa rozpierduchy nie zrobią wieczorem”.

Byli bardzo koleżeńscy. – Paaaaweeeeeł! Weź se tej szynki, zaje*isssta – rekomendował na 10-metrową odległość jeden z nich. Dzień Niepodległości zaczął powoli nabierać dla mnie trochę innego znaczenia. Wspólnym mianownikiem stało się słowo niezależność. Niezależny i nie identyfikujący się z rodakami, którzy rzekomo przyjechali do Bukaresztu w tym samym celu co my.

Po śniadaniu zeszliśmy do hotelowego przedsionka. – Cześć chłopaki! – krzyknął recepcjonista. Uśmiechnięty pan przed sześćdziesiątką z brwiami, których nie powstydziłby się sam Breżniew. Pomyśleliśmy, że wykuł na pamięć kilka polskich zwrotów. Okresowo, na czas przyjazdu Polaków na mecz. Pomyłka. Oczy mi się szeroko otworzyły, kiedy zdradził, że pracował w stoczni gdańskiej w latach osiemdziesiątych i tam też nauczył się dogadać po polsku. Zdolniacha. Chciał zaimponować jeszcze znajomością kilku naszych przekleństw. Nie trzeba się zastanawiać, które było jego ulubionym. W akcencie rumuńskim brzmi bardzo zabawnie.

Szwedzki stół pozwolił na uczucie sytości przez kilka dobrych godzin. Ruszyliśmy do centrum. – Zaskocz mnie czymś Bukareszcie! – pomyślałem. Udało mu się. Stolica Rumunii wydaje się być architektoniczną zbitką Wiednia, Paryża i Londynu. Co najmniej. Są monumentalne kolumny, wąsate posągi na koniach, łuki triumfalne, a nawet żółte taksówki.

Po godzinie spacerku z nogi na nogę znaleźliśmy się w imprezowo-gastronomicznym centrum Bukaresztu. Wydawało mi się, że lada moment rozpocznie się tu polski Marsz Niepodległości. Biało-czerwone flagi i szaliki zatopiły 80% piwnych ogródków, pubów, kebabów i restauracji. Niby między swoimi, a jednak czułem się jak ślepy w górach. Dyszące osiłki z trzecim piwem w dłoni i sosy z Fast-foodów przemierzające raz po raz niedługą drogę z bułki w kierunku kurtki delikwenta. Dało się słyszeć dwa, może trzy tematy na okrągło. Chlanie i wspomnienia z poprzednich wyjazdów. Zdawało mi się, że dla większości z nich podróż do Bukaresztu była jak wyjazd za ocean w celu obrony mistrzowskiego pasa WBC. Cały ten barwny korowód otoczony przez żandarmerię strzegącą porządku. Uzbrojeni faceci z nocnikami na głowie obserwowali polski obiad zza opinających twarz kominiarek.

– Jak pan myśli, jak potoczy się dzisiejsze spotkanie? – podbiegła do nas brunetka z mikrofonem TVR. Patriotycznie – wyraziłem głęboką wiarę w zwycięstwo naszych. A co, niech wiedzą. W głębi serca obawiałem się jednak o wynik tego meczu.  Sympatyczna pani zaimponowała mi znajomością kilku nazwisk polskich piłkarzy. Rozmawiało się naprawdę miło, ale zdawałem sobie sprawę, że przy montażu będzie potrzebowała co najwyżej 10-sekundowej wypowiedzi.

Być w Rumuni i nie spróbować tamtejszych specjałów? Lekko łysiejącego kelnera o pogodnym wyrazie twarzy poprosiliśmy o danie numer cztery. Daliśmy się uwieść angielskiemu opisowi „Traditional local  food”. Nie wolno nastawiać się na ambrozję, jeśli nie wiesz, co tak naprawdę zamówiłeś. Po 30 minutach pan z równie pogodnym uśmiechem co wcześniej przyniósł nam na talerzu trzy grubo pokrojone plastry szynki, trzy plastry twarogu, dwa małe pomidorki, liść sałaty oraz kilka drobnych galaretek z jakimiś czarnymi włoskami na wierzchu. Grzyby? Warzywa? Apetytu zdecydowanie nam nie zaostrzyły. Nie lubimy wybrzydzać, ale tą tradycyjną kuchnią zbytnio się nie najedliśmy, nie wspominając o walorach smakowych. Wspominałem o architektonicznym połączeniu wielu miast. My zrobiliśmy sobie fuzję gastronomiczną. Skończyło się na placku z serem, szynką i pieczarkami pochodzącym z Włoch.

Trzy godziny przed meczem wyruszyliśmy w kierunku stadionu. 3,8 km piechotką według Krzysia Hołowczyca. Nie było tragedii. Niecałe 40 minut marszu. Im bliżej stadionu, tym więcej narodowych barw. Dało się wyczuć podekscytowanie meczem i… alkohol, którego naszym rodakom w wydychanym nie brakowało. Ucieszyłem się, kiedy w kilkuset-osobowym tłumie dostrzegłem faceta koło czterdziestki z żoną i dwójką dzieci, które prowadzili za rękę. Dało się słyszeć „Polska, biało-czerwoni”, czy „jesteśmy zawsze tam, gdzie nasza Polska gra”. Wszystko to wzbogacone taktycznym rozplanowaniem rozstawienia polskich „sił”. Oni już przed meczem wiedzieli, gdzie będą łapać Rumunów.

Mijaliśmy setki polskich kibiców. Na palcach jednej ręki można było zliczyć tych, którzy rozmawiali o wydarzeniu piłkarskim. Cała reszta, ten 11-listopadowy wieczór traktowała jak bitwę… może nie pod Bukaresztem, ale Wiedeń by pasował.

– Zrobimy cyganom husarię. Myśli hołota że ku*wa co, że co ku*wa, że nie zrobimy? – wykrzyczał triumfalnie jeden z potencjalnych husarzy. Na takie słowa tłum reagował jak na polecenia samego Cezara. Do apelu włączył się inny z wojowników. – Się spodziewali łańcuchów i maczet, a my im po prostu ręcami wpier*olimy, co nie Banan? – spytał retorycznie. Banan poziomem intelektualnym się chyba nie różnił, ale zapowiedź kolegi wyraźnie przypadła mu do gustu.

Wejście na stadion zajęło nam ponad godzinę. Przeszliśmy trzy kontrole. Podzielono nas na 15-osobowe grupy. Każdą, panowie z nocnikami na głowach w odstępie 2-3 minut wprowadzali na trybuny. W mojej miałem „przyjemność” natrafić na starszego gościa, który chciał zatańczyć z żandarmerią. Wymachiwał rękami i rytmicznie poruszał biodrami. Był pijany i pewnie dlatego wydawało mu się, że rumuńscy policjanci rozumieją każde jego słowo i dołączą do zabawy. Zachęcał do wspólnego kujawiaczka. Jego zachowanie nie spodobało się dużo młodszemu kibicowi.
– Zamknij mordę dziadek. Co Ty odpie*dalasz? – zaaranżował. Te słowa podziałały na „dziadka” jak kebab jak na skinheada. Po kilku zaczepnych tekstach zaczęli się naciągać. Młodszy złapał tancerza za kurtkę tuż pod szyją. Do akcji włączyli się znajomi „dziadka” oraz żandarmeria. W konsekwencji, przez nieudanego kujawiaka, wejście na stadion przesunęło się w czasie.

Niby przyjechali tu z wspólnym celem, a mimo to ulegli pokusie manifestacji pewnej odrębności. Tuż przed pierwszym gwizdkiem do starszego pana w czapce ŁKS-u Łódź, który siedział kilka miejsc obok podbiegło dwóch młodych osiłków. Nie słyszałem dokładnie tej rozmowy, ale można sobie tylko wyobrazić, co mogą krzyczeć kibole Widzewa do sympatyka ŁKS-u.

Mecz sam w sobie fantastyczny. Niezapomniane ciarki podczas Mazurka Dąbrowskiego. Dawno nie widziałem tak dobrze grających Polaków na wyjeździe. Piękna bramka Grosika i dwa trafienia Lewego dały nam trzy punkty. To, co działo się na trybunach, każdy mógł już obserwować w telewizji. Osobiście przekonałem się, że gaz pieprzowy może podrażniać drogi oddechowe nawet z odległości kilkudziesięciu metrów. Kibole zrobili sobie takie małe Igrzyska Olimpijskie. Konkurencje niebanalne – rzut racą, bieg przez krzesełka, czy pchnięcie ochroniarzem.

Mówi się, że Polacy mają najlepszych kibiców na świecie. Taka opinia krążyła nawet po ostatnich Mistrzostwach Europy we Francji. Zgadzam się. Bo fana ze szczerymi intencjami stać nie tylko na wyjazd do drogiego kraju, ale również na kulturę osobistą. Kibicem nie można jednak nazwać chłopa oderwanego od pługa, który dostał w robocie dłuższy urlop z okazji 11 listopada i przyjechał do obcego, teoretycznie tańszego kraju, aby zamanifestować swoją niepodległość. Niepodległość, wyrażaną językiem nienawiści. Nawet wobec faceta ubranego w te same barwy…

 

21-11-2016

Udostępnij ten artykuł znajomym:

Udostępnij

Napisz komentarz przez Facebook


lub zaloguj się aby dodać komentarz


Pokaż więcej komentarzy (0)